
Czytelników bloga może ten odcinek serii 'dlaczego warto czekać' zdziwić, jednak ci, którzy znają mnie choć trochę lepiej, albo przynajmniej odwiedzali kiedyś mój profil last.fm-owy, wiedzą, że czekam na tą płytę. Nie jakoś z wypiekami na twarzy, ale jestem ciekawy. "BLACKsummer's night" Maxwella, podobnie jak opisywany parę dni temu "Chemical Warfare" Alchemista, trafi na półki sklepowe 7 lipca. Choć może w nieco innej kategorii - soul/rnb.
Kto mieni się fanem Eryki Badu, a go nie zna, ten trąba i tyle. Właśnie Maxwell, obok niej i D'Angelo uznawani są za trójkę współtwórców pod koniec XX wieku gatunku muzycznego zwanego neo-soulem. O istnieniu tego artysty dowiedziałem się czytając internetowe pismo Ściszto. Zamieszczona była tam relacja z jego koncertu, bodajże w Amsterdamie, na którym, delikatnie mówiąc, nie spotkał się z ciepłym przyjęciem. Wszystko się jednak zmieniło w momencie, gdy wykonał "This woman's work". Na sali zapanowała cisza, a piękniejsza część widowni już do końca koncertu była wręcz zahipnotyzowana. Zaciekawiony, sprawdziłem cóż to za utwór mógł zrobić takie wrażenie i tak oto zaczęła się moja przygoda z Maxwellem. Jeśli go nie znacie, niech zacznie się i Wasza. A potem możecie albo zażenowani wyjść z tej strony, albo zacząć zachwycać się klipem i puszczać go po raz kolejny, szukając po sieci innych nagrań tego pana.
Nigdy nie lubiłem dzielić słuchaczy na tych o mniejszej i większej wrażliwości, jednak nie ma co ukrywać, że wielu z Was historyjki o rozstaniach z kolejnymi dziewczynami omijają szerokim łukiem. Muzyka śpiewana, w dodatku nierzadko o miłości, kojarzy się przecież większości z wymalowanymi paniami, które co płyta śpiewają o podobnych zawodach sercowych. I w zasadzie to nie umiem podać więcej niż jednego powodu czym muzyka Maxwella różni się od tego stereotypowego myślenia. Tym powodem są emocje. Słysząc jego śpiew, czuję prawdziwość słów i uczuć, o których mówi. I może to naiwne z mojej strony, ale szczerze wierzę, że powodem, dla którego przez niemal 8 lat był nieobecny na scenie, jest po prostu brak weny.
Zanim do owej przerwy doszło, Maxwell w 2001 roku wydał "Now", który jest jednocześnie najpopularniejszym krążkiem artysty. Promowany singlem - "Get to know ya" album jest spójny - ma zdecydowanie spokojny charakter. Wyjątkiem jest klubowe "Now/At the party". Nietrudno się domyśleć, że sfera liryczna krąży raczej wokół miłosnych rozterek bohatera. Jako całość słuchana dla przyjemności potrafi znużyć, jednak w tych bardziej melancholijnych momentach życia jest naprawdę w sam raz.
Kolejny album był w przygotowaniu bardzo długo, fani (albo raczej fanki) zdążyli przestać wierzyć, że kiedykolwiek się ukaże. I oto w kwietniu Maxwell wypuścił singiel, potwierdzając plany wydawnicze. "Pretty wings" nie zrywa z dotychczasowym stylem naszego śpiewającego bohatera. Ludzie oczekujący na ten album są wniebowzięci. Jak pokazało pierwsze po wypuszczeniu singla notowanie Billboardu, konflikt pomiędzy sukcesem artystycznym i komercyjnym nie zawsze jest nieunikniony. Maxwell zadebiutował tam na dobrej 22 pozycji.
Mnie tam średnio się akurat podoba, wszystko to wydaje się być nieco wtórne i rozczula coraz mniej. Następne w kolei "Bad habits" także nie zrobiło na mnie wrażenia, jakiego się spodziewałem. Nie wiem, może przez ten cały okres czasu trochę się zmieniłem i rusza mnie niewiele rzeczy. Mimo wszystko czekam na jakąś perełkę pokroju "This woman's work". Gdy odrzuconym znudzi się Pezet, niech sięgną po Maxwella i "BLACKsummer's night". A Tobie, jeśli lubiłeś śpiew Bilala czy Raheema Devaughna, których musiałeś słyszeć (i to na płytach m.in. UGK czy Scarface'a), solowe dokonania Maxwella także powinny przypaść do gustu. Do zamówienia tu.