sobota, 27 czerwca 2009

O śpiewaniu słów kilka, czyli dlaczego warto czekać na BLACKsummer's night


Czytelników bloga może ten odcinek serii 'dlaczego warto czekać' zdziwić, jednak ci, którzy znają mnie choć trochę lepiej, albo przynajmniej odwiedzali kiedyś mój profil last.fm-owy, wiedzą, że czekam na tą płytę. Nie jakoś z wypiekami na twarzy, ale jestem ciekawy. "BLACKsummer's night" Maxwella, podobnie jak opisywany parę dni temu "Chemical Warfare" Alchemista, trafi na półki sklepowe 7 lipca. Choć może w nieco innej kategorii - soul/rnb.

Kto mieni się fanem Eryki Badu, a go nie zna, ten trąba i tyle. Właśnie Maxwell, obok niej i D'Angelo uznawani są za trójkę współtwórców pod koniec XX wieku gatunku muzycznego zwanego neo-soulem. O istnieniu tego artysty dowiedziałem się czytając internetowe pismo Ściszto. Zamieszczona była tam relacja z jego koncertu, bodajże w Amsterdamie, na którym, delikatnie mówiąc, nie spotkał się z ciepłym przyjęciem. Wszystko się jednak zmieniło w momencie, gdy wykonał "This woman's work". Na sali zapanowała cisza, a piękniejsza część widowni już do końca koncertu była wręcz zahipnotyzowana. Zaciekawiony, sprawdziłem cóż to za utwór mógł zrobić takie wrażenie i tak oto zaczęła się moja przygoda z Maxwellem. Jeśli go nie znacie, niech zacznie się i Wasza. A potem możecie albo zażenowani wyjść z tej strony, albo zacząć zachwycać się klipem i puszczać go po raz kolejny, szukając po sieci innych nagrań tego pana.

Nigdy nie lubiłem dzielić słuchaczy na tych o mniejszej i większej wrażliwości, jednak nie ma co ukrywać, że wielu z Was historyjki o rozstaniach z kolejnymi dziewczynami omijają szerokim łukiem. Muzyka śpiewana, w dodatku nierzadko o miłości, kojarzy się przecież większości z wymalowanymi paniami, które co płyta śpiewają o podobnych zawodach sercowych. I w zasadzie to nie umiem podać więcej niż jednego powodu czym muzyka Maxwella różni się od tego stereotypowego myślenia. Tym powodem są emocje. Słysząc jego śpiew, czuję prawdziwość słów i uczuć, o których mówi. I może to naiwne z mojej strony, ale szczerze wierzę, że powodem, dla którego przez niemal 8 lat był nieobecny na scenie, jest po prostu brak weny.

Zanim do owej przerwy doszło, Maxwell w 2001 roku wydał "Now", który jest jednocześnie najpopularniejszym krążkiem artysty. Promowany singlem - "Get to know ya" album jest spójny - ma zdecydowanie spokojny charakter. Wyjątkiem jest klubowe "Now/At the party". Nietrudno się domyśleć, że sfera liryczna krąży raczej wokół miłosnych rozterek bohatera. Jako całość słuchana dla przyjemności potrafi znużyć, jednak w tych bardziej melancholijnych momentach życia jest naprawdę w sam raz.

Kolejny album był w przygotowaniu bardzo długo, fani (albo raczej fanki) zdążyli przestać wierzyć, że kiedykolwiek się ukaże. I oto w kwietniu Maxwell wypuścił singiel, potwierdzając plany wydawnicze. "Pretty wings" nie zrywa z dotychczasowym stylem naszego śpiewającego bohatera. Ludzie oczekujący na ten album są wniebowzięci. Jak pokazało pierwsze po wypuszczeniu singla notowanie Billboardu, konflikt pomiędzy sukcesem artystycznym i komercyjnym nie zawsze jest nieunikniony. Maxwell zadebiutował tam na dobrej 22 pozycji.

Mnie tam średnio się akurat podoba, wszystko to wydaje się być nieco wtórne i rozczula coraz mniej. Następne w kolei "Bad habits" także nie zrobiło na mnie wrażenia, jakiego się spodziewałem. Nie wiem, może przez ten cały okres czasu trochę się zmieniłem i rusza mnie niewiele rzeczy. Mimo wszystko czekam na jakąś perełkę pokroju "This woman's work". Gdy odrzuconym znudzi się Pezet, niech sięgną po Maxwella i "BLACKsummer's night". A Tobie, jeśli lubiłeś śpiew Bilala czy Raheema Devaughna, których musiałeś słyszeć (i to na płytach m.in. UGK czy Scarface'a), solowe dokonania Maxwella także powinny przypaść do gustu. Do zamówienia tu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz